Na misjach w Boliwii
Arleta Pabian – wolontariuszka Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego, pochodzi z Niemścic – miejscowości w pobliżu Staszowa. Wraz z drugą wolontariuszką – Anetą, wyjechały na rok do Boliwii, aby pracować w domu dziecka w Tupizie. Z wykształcenia dziennikarka, z zamiłowania podróżniczka. Zawsze radosna, z głową pełną szalonych pomysłów. Swą pozytywną energię i zapał do działania pragnie przekazać dzieciom i młodzieży w Boliwii – dlatego też zdecydowała się na wyjazd na misje.
Szkolne Koło Misyjne działające przy Publicznej Szkole Podstawowej nr 2 w Staszowie wraz z nauczycielami wykorzystując Internet podczas realizacji projektu misyjnego pt. „Pomagamy dzieciom na misjach” przeprowadziło wywiad z Arletą Pabian, pochodzącą z Niemścic, koło Staszowa, świecką wolontariuszką pracującą na misjach w Boliwii.
– Ile lat podróżuje Pani do innych krajów?
Zaczęłam podróżować jak byłam na drugim roku studiów. Czyli około 4 lata temu.
– W jakich krajach najczęściej przebywają wolontariusze na misjach?
Głównie są to kraje Ameryki Południowej, Azji i Afryki. Obecnie wolontariusze są w Boliwii, Peru, Kenii, Indiach i Etiopii.
– Jak długo trwają misje i jak przebiegają?
Organizacja w której działam, czyli Salezjański Wolontariat Misyjny (w skrócie SWM), organizuje wyjazdy na misje, które są długoterminowe i krótkoterminowe. Te pierwsze trwają rok. Krótkoterminowe to wyjazdy na dwa, trzy miesiące. Zazwyczaj są to obozy wakacyjne dla dzieci i młodzieży. Wolontariusze jadą jako animatorzy, którzy we współpracy z lokalnymi grupami, od początku do końca przygotowują taki obóz. Jeśli chodzi o roczną misję, taką jak moja, to rodzaj pracy jaką się wykonuje jest bardzo różna. Ja jestem w domu dziecka, ale moi przyjaciele z SWMu pracują w szkołach, pomagają przy parafii, prowadzą oratoria, czyli takie świetlice, jeżdżą z katechezami do wiosek lub pomagają przy budowie szkół i ośrodków edukacyjnych. Nasza praca w szczególności polega na edukacji i głoszeniu słowa Bożego wśród dzieci i młodzieży.
– Jak długo będzie Pani na misjach?
Moja misja będzie trwała rok.
– Gdy wyjeżdżała Pani z kraju czuła się Pani smutna czy wesoła?
Byłam zarówno smutna, jak i wesoła. Przed wyjazdem było dużo przygotowań więc trochę się tym stresowałam. Chciałam być dobrze przygotowana, bo tak naprawdę nie wiedziałam co to za kraj i co mnie tam czeka. Czułam też ekscytację. Nigdy nie wyjeżdżałam tak daleko i na tak długo. Bardzo się cieszyłam, bo długo na to czekałam i w końcu miało się spełnić moje marzenie, ale myślałam też o rodzinie, przyjaciołach, i o tym co zostawiam w Polsce.
– Czy podoba się Pani w Boliwii?
Tak, bardzo mi się podoba. To piękny kraj z niesamowicie bogatą kulturą i tradycjami. Jest bardzo różnorodny i ma takie miejsca, których nie ma nigdzie indziej na świecie. Ludzie są życzliwi i dobrzy, choć przy pierwszym spotkaniu nie tak otwarci. Ciężko pracują i czasem żyją w dużym ubóstwie. Są też bardzo uzdolnieni muzycznie i tanecznie.
– Czy tęskni Pani za Polską, za domem, rodziną?
Na początku było mi bardzo ciężko. Tęskniłam za rodziną i przyjaciółmi. Brakowało mi polskich rzeczy, miejsc które lubiłam odwiedzać i tego co tu zostawiłam. I to były takie małe rzeczy, których wcześniej nie doceniałam. Na przykład kawa z przyjaciółką u niej na werandzie, spacer po lesie i jego zapach czy ciasto drożdżowe mojej babci. Początki w nowym miejscu nigdy nie są łatwe, ale nie wolno się poddawać i zbytnio rozczulać nad sobą. Teraz już jest lepiej. Bardzo mi pomogło to, że miałam możliwość codziennie być na Mszy świętej. Dużo też rozmawiałam ze znajomymi z Polski i z mojego wolontariatu. Jestem im bardzo wdzięczna za cierpliwość i wsparcie, które mi okazali. Pracuję w Tupizie już prawie pięć miesięcy więc teraz to miejsce stało się moim domem, a ludzie, których poznałam, moją rodziną. Czasem jeszcze przychodzi tęsknota za bliskimi, ale staram się nie myśleć o tym za dużo i w pełni wykorzystać ten czas, który mi został w Boliwii.
– Jak wygląda Pani dzień w Boliwii?
Teraz dzieci mają wakacje więc jest trochę inaczej. W czasie trwania roku szkolnego mamy więcej obowiązków. Rano pomagamy wyszykować ich do szkoły. Czeszemy włosy, przypominamy o umyciu zębów, zapinamy guziki przy mundurkach. Następnie trzeba zadzwonić dzwonkiem żeby wszyscy zebrali się w oratorium na wspólną modlitwę. Każdy dostaje coś słodkiego na drugie śniadanie i mogą wychodzić. Pierwsze zawsze wychodzą starsze dziewczyny, później podstawówka, a na końcu przedszkolaki. Naszym zadaniem też jest odprowadzić maluchy do przedszkola. Kiedy wszyscy są w szkole to my mamy kilka godzin wolnego. Możemy iść na zakupy, zrobić pranie, zadzwonić do rodziców. Około godziny 12 idziemy po najmłodszych do przedszkola i wtedy też zaczynają wracać pozostałe dzieci. Po 13 mamy obiad, a potem naszym obowiązkiem jest odrobić z nimi lekcje. Czasem schodzi z tym do wieczora, bo nie zawsze chce się im pracować. Ja też codziennie chodzę na Mszę świętą i zazwyczaj wieczorem o 19. Później kolacja i około 20 spotykamy się z nimi na wieczornej modlitwie. O 21 już wszyscy są w łóżkach więc jeszcze całus na dobranoc i tak kończy się nasz dzień.
– Czy kiedykolwiek myślała Pani żeby zostać tam na stałe?
Tak. Coraz częściej mam takie myśli. Polubiłam to miejsce i bardzo przywiązałam się do dzieci. Po tylu miesiącach czuję się tu już trochę jak w domu. Trudno będzie zostawić tych ludzi i miejsce i wrócić do Polski.
– Jakim językiem posługują się mieszkańcy Boliwii? W jakim języku rozmawia Pani z dziećmi?
W Boliwii językiem urzędowym jest Castellano. Jest on bardzo podobny do języka hiszpańskiego. Występują też języki plemienne, w zależności od regionu np. Quechua czy Aymara. Dużo ludzi się nimi posługuje. Poznałam też osoby, które mówiły tylko w języku plemiennym, nie znały tego oficjalnego. Najczęściej są to ludzie z wiosek, gdzieś daleko w górach, którzy tam spędzają całe życie. W Boliwii bardzo dba się o zachowanie tradycji i kultury, dlatego w wielu miejscach można spotkać napisy w dwóch językach. W szkołach uczy się języka oficjalnego, ale nasze dzieci mają też zajęcia z Quechua. My rozmawiamy z nimi w Castellano.
– Czy łatwo jest Pani rozmawiać z ludźmi z innych krajów?
Jeśli dobrze zna się język to myślę, że nie jest to takie trudne. Ja nie znałam Castellano, aż tak dobrze jak przyjechałam do Boliwii i odczułam tego konsekwencje. Lubię poznawać nowych ludzi i z nimi rozmawiać. Dowiadywać się jak żyją, co myślą, jakie mają marzenia. Jestem raczej otwarta więc nie mam z tym większego problemu, ale jak się nie rozumie i nie umie powiedzieć tego co chce, to dużo utrudnia. Jeszcze jest jedna bardzo ważna rzecz. Nie można oceniać i krytykować ich sposobu życia, problemów i zwyczajów, dopóki nie pozna się dlaczego tak jest. To inna kultura, inny kraj, całkiem inne warunki do życia. Jeśli się o tym pamięta to dogadać się z ludźmi nie jest tak trudno.
– Czy posiłki w Boliwii różnią się od polskich?
Boliwijczycy lubią jeść i jedzą bardzo dużo. Nie są to też zdrowe rzeczy, ponieważ to co najsmaczniejsze zazwyczaj jest ciężkostrawne i smażone w głębokim tłuszczu. U nas w domu jest pięć posiłków: śniadanie, drugie śniadanie, obiad, podwieczorek i kolacja. Nie są to jednak duże porcje, z wyjątkiem obiadu, który składa się z dwóch dań. Jemy dużo owoców, ryżu, ziemniaków, mleka i jogurtów. Czasem oprócz składników, te posiłki nie różnią się tak bardzo od polskich. W niedzielę na obiad mamy ziemniaki, mięso i sałatkę. To tak jak w Polsce. Tylko, że ziemniaki są inne, a mięso to nie schabowy. Chociaż mają tutaj sposób przygotowywania mięsa, który jest bardzo podobny do naszego schabowego. O boliwijskim jedzeniu mogłabym długo mówić, bo naprawdę mi smakuje.
– Jakie potrawy są popularne w Boliwii?
W Boliwii je się bardzo dużo ryżu i ziemniaków. Mieszkancy tego kraju lubią też mięsa: wieprzowinę, drób, wołowinę, baraninę. Potrawa, która mnie najbardziej zaskoczyła to salchipapa. Są to po prostu frytki, smażona parówka w plasterkach, keczup i majonez. Nie uwierzycie jakie to dobre! Bardziej wystawną odmianą tego jest Pique Macho: frytki, parówka, mięso, jajko, pomidor, cebula, papryka, ketchup, majonez. Trochę jak kebab. Mają bardzo pyszną zupę z orzeszków ziemnych: sopa de mani. Kurczaka nie traktują jak mięso, a zwykły ziemniak to po prostu warzywo. Więc często razem jemy ryż, ziemniaki, mięso i jakąś sałatkę. Bardzo lubię też napój z czerwonej kukurydzy: api. Słodki, gęsty o aromatycznym zapachu. W konsystencji prawie jak kisiel. Odmian kukurydzy jest tutaj bardzo dużo: żółta, biała, czerwona, czarna, pomarańczowa. Ciekawe jest też chuño. To suszone ziemniaki, które wyglądają, jak kamyki i przed gotowaniem trzeba je namoczyć w wodzie. Ale uwierzcie mi, są pyszne.
– Czy w Boliwii obchodzone są święta takie, jak w Polsce czy czymś się różnią?
W Boliwii mają oczywiście swoje święta narodowe, inne niż nasze, ale jet to kraj w większości katolicki więc dużo świąt mamy wspólnych. Widziałam jak się tu obchodzi Wszystkich Świętych. Będę też z nimi świętować Boże Narodzenie. Te święta nie wyglądają identycznie jak u nas, bo to inny kontynent, inny kraj, ale idea jest taka sama.
– Czy w domu dziecka obchodzicie różnego rodzaju święta?
Dom jest prowadzony przez siostry zakonne więc obchodzimy wszystkie święta katolickie. Teraz przygotowujemy się do Bożego Narodzenia. Mieszkamy w jednym domu, żyjemy razem więc tworzymy rodzinę. I tak jak w rodzinie świętujemy sukcesy i ważne wydarzenia. Była fiesta z okazji Bierzmowania, Pierwszej Komunii, a ostatnio także z okazji zakończenia szkoły. Świętujemy też urodziny.
– Czy ciężko jest pomagać w prowadzeniu domu dziecka?
Nie jest to łatwe zadanie. Dzieci są bardzo różne a ich historie bardzo trudne. To co przeżyli zawsze w jakiś sposób się na nich odbija więc czasem ciężko jest do nich dotrzeć. Mają lepsze i gorsze dni. Musiałyśmy zdobyć ich zaufanie i szacunek, żeby zaczęły nas słuchać. Chociaż ciągle mają problem z dyscypliną. Ale to chyba też specyfika tej kultury. Starsze dziewczyny bardzo dużo pomagają w domu. Są odpowiedzialne za najmłodszych i w nich mamy duże wsparcie.
– Czy te dzieci są szczęśliwe w tym domu czy tęsknią za rodzicami?
W domu dziecka są zapewnione dobre warunki i dzieci dostają wszystko czego potrzebują. Oczywiście to dotyczy rzeczy materialnych. Często bywa tak, że rodzice tych dzieci je skrzywdzili i chociaż nie wiem, jak bardzo byliby poranieni, to i tak będą tęsknić za mamą i tatą. Niektórzy nie mają rodziców, bo zmarli, ani żadnych innych bliskich. Więc jedynym domem jest dla nich dom dziecka. Moim zdaniem są tu szczęśliwi, ale nie tak bardzo jak byliby we własnym domu.
– Czy dzieci cieszą się, gdy poznają ludzi z zewnątrz?
Tak, bardzo się cieszą. Nasze dzieci są bardzo otwarte i kontaktowe. Więc jak tylko ktoś nowy się pojawi, to zaraz przybiegają, zadają mnóstwo pytań i trochę wchodzą na głowę, dosłownie. Brakuje im bliskości, czułości i poczucia, że są najważniejsze i jedyne. Dlatego szukają tego nawet u obcych.
– Ile dni w tygodniu dzieci chodzą tam do szkoły?
Dzieci, tak jak w Polsce, chodzą do szkoły od poniedziałku do piątku, czyli pięć dni.
– Jak daleko od domu dziecka znajduje się szkoła?
Tupiza nie jest dużym miastem więc wszędzie jest blisko. Starsze dziewczyny mają do szkoły jakieś 10 minut, a młodsze dzieci i przedszkolaki 5 minut.
– Czy dużo zabaw organizuje Pani dzieciom? Jakie to zabawy?
Prowadzimy dla dzieci różne aktywności. Mamy lekcje z angielskiego, tańce i zabawy ruchowe oraz zajęcia artystyczne. Jednak nie zawsze jest możliwość żeby wszystko przeprowadzić zgodnie z planem. Więc w miarę potrzeb organizujemy wszystko na bieżąco. Gramy w klasy, skaczemy na skakance, gramy w koszykówkę i piłkę nożną. Rysujemy, malujemy, kolorujemy. Tworzymy obrazy na chodniku przy pomocy kredy. Mamy różne gry planszowe więc też często z nich korzystamy. Organizujemy zabawy z chustą Klanzy, uczymy robić bransoletki z muliny i była też nawet bitwa na baloniki z wodą. Staramy się kreatywnie wypełnić im czas, żeby się nie nudzili, a przy okazji coś z tego skorzystali.
Dziękujemy za rozmowę.
Opracowały: mgr Ewa Lesiak i mgr Agata Bazak